Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niech będzie pochwalony! I pon idą? — mówił jakiś chłop, podchodząc. — A to zimno, kiej zły pies, gryzie! — zabił sobie ręce o ramiona, ale nie usłyszawszy odpowiedzi, wyprzedził ich i poszedł.
Za wsią szli szeroką drogą, wysadzoną olbrzymiemi topolami, pomiędzy niemi długi sznur ludzi majaczył, niby cienie. Wiatr trochę się poruszył i zgarniał śnieg z chrzęstem i przynosił urywane słowa rozmów, lub pacierzy, odmawianych półgłosem.
— Marcysiu! — szepnął ciszej, ale tak miękko, że dziewczyna drgnęła — chciałabyś ty mnie? — dokończył, i czuł pewną ulgę, bo nie mógł tak łatwo i prosto sformułować.
Dziewczyna aż przystanęła, spojrzała się w niego rozpalonemi oczyma i poszła, nie odrzekłszy ani słowa.
— Chciałabyś ty mnie? — zapytał znowu.
— Jezus, Marjo! Co też pon mówią! — odpowiedziała z jakiemś przerażeniem w głosie.
— Mówię prawdę, jeśli mnie zechcesz, to będziesz moją żoną, zaraz w zapusty damy na zapowiedzie.
— Loboga! loboga! przecie nijaki krzywdy nie zrobiliśmy panu, a pon tak się ze mnie śmieją... loboga! — i rozległ się cichy płacz i szlochanie.
— Nie płacz, Marcysia, nie, ja prawdę mówię; jak mnie zechcesz, to się zaraz w zapusty pobierzemy.
— Loboga! loboga! — szeptała przez łzy, i serce się jej trzęsło z olśnienia i strachu zarazem, i szeptała dalej:
— To nie może być, nie może, ino pan sobie taki pośmiech robi, a ja siroteńka... — i płakała, nie mogąc się powstrzymać.