Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ciężko było Tomkowi rozstawać się z niemi, bo płakały, padały mu do nóg, prosiły, żeby ich nie dawał do ludzi, ale Baran się zaciął, więc tylko szorstko krzyknął:
— Idźta, bo was spiere, jak nieboskie stworzenia!
I jak tylko powychodziły, na cały dzień poszedł się włóczyć po lesie.


∗             ∗

Zima zaczęła łagodnieć, przyszły wielkie odwilże i zginęło tyle śniegu, że w lesie rozlegał się ustawiczny huk siekier, rąbiących sągi.
Tomek codziennie chodził do roboty.
Przykrzyło mu się za dziewczynami, szczególniej wieczorami, kiedy przyszedł z roboty i, choć kolacja zawsze była gotowa, ale mu było brak tych dziecinnych głów naokoło miski i szczebiotu Jóźka.
Czasem dziewczyna która przyleciała ze wsi, posiedziała chwilę czasu, naopowiadała o swoich dobrodziejach, o jadle, o szmatach — i rwała się z powrotem, bo jej już tęskno było za wsią i za ludźmi, a ta odrapana, nędzna chałupa raziła po trochu. Rozumiał to dobrze Tomek, bo raz po odejściu Marysi rzekł do Jagustynki, która, co tylko jej zostało czasu od mizernych zajęć gospodarskich, to wciąż przędła len, gremplowała wełnę, albo motała przędzę w parniki.
— Nieboszczyk mój kochany nie odszedłby tak ode mnie, nie. Dobre są dziewczyny, jako i te moje, ale zawżdy — tylko dziewczyny — i machnął ręką.
— Prawda, kobieta sama jestem, ale powiem, że co chłopak, to chłopak. Na rozpustę juścić on jest