Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wał do łóżka i przyglądał się dzieciom... W jego niebieskich, jakby wyblakłych oczach świeciła taka chłopska miłość dzieci, dla której poza niemi niema już nic na świecie droższego.
— Sieroty moje, zaraz będziecie jedli, zaraz — szeptał rozradowany i dokładał coraz więcej do ognia, a gdy woda zaczęła wrzeć, przystąpił do łóżka.
— Maryś! Józwa! wstańta, dzieci! — zawołał, potrząsając nimi. — Wstańta na kolację.
Rozbudziły się zaraz. Było tego pięcioro: cztery dziewczyny i chłopiec najmłodszy, może sześcioletni — tego Tomek wziął na ręce, okręcił połą kożucha i przysiadł przed ogniem, — chłopak rozespany popłakiwał i grymasił.
— Cicho, synku, cicho! Naści chleboszka, to ojciec duchowny dla was dał, naści, synku.
Chłopak nos i oczy przecierał, a chleb gryzł łakomie.
— No, chodźcie, dzieciuchy, wodzianka już jest.
Nalał wrzątku na chleb.
Pościągały się z łóżka, poprzykucały dokoła miski i jęły się tej wodzianki z ogromną łapczywością.
Sine, wynędzniałe twarze dzieci miały w tonie skóry coś z barwy tych ścian odrapanych i oszroniałych, uzupełniały je niejako. Nędza długa, taka chłopska nędza, co to powoli dobiera się do gardzieli i długo dusi, napiętnowała te twarze wymownie, zostawiła im skórę na kościach, spojrzenia zaiskrzone i tępe, usta poociągane i niezmiernie ruchliwe i apatyczne w całym wyrazie. Tomek ogarniał dzieci wzrokiem ojcowskim, sam prawie rzadko sięgał do miski,