Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Juścik, ale to nic, ino że dzieci drugi dzień już nie jedzą.
— Boże kochany... — szepnął i poszedł do wmurowanej w ścianę szafki, wyjął z niej ledwie napoczęty bochenek chleba i już miał go dać cały, ale spostrzegł oczy Tomka, pożądliwie wlepione w pieniądze, więc się w porę powstrzymał, ukrajał tylko duży kawał i dał.
Tomek dziękował mu z serdecznością i zabierał się do odejścia.
— Czekaj-no, dam ci parę groszy, wiele nie mogę, bo to nie moje. — Wziął kupkę miedziaków w rękę. — To, widzisz, są pieniądze dla Ojca świętego!
— Dla Ojca świętego! — szepnął chłop z trwogą pobożną i przeżegnał się prędko.
— A tak! Dobre, litościwe, chrześcijańskie dusze się składają, żeby Ojciec święty miał żyć z czego... Zabrali mu wszystko, co miał, i pozostał ubożuchnyon zastępca Piotra świętego. On! mocen zawiązywać i rozwiązywać wszystko na ziemi — jest także biedny, także cierpi niedostatek, moje dziecko — odłożył prawie bezwiednie połowę miedziaków do drugiej ręki — ale wierna owczarnia nie da zginąć pasterzowi swemu — odłożyt jeszcze kilka — każdy niesie swój grosz wdowi z miłością synowską, bo co dasz ubogiemu, to jakbyś dawał Bogu samemu — wyjąt dziesiątkę z pozostałych w garści. — Masz, moje dziecko, nie mam więcej, idź z Bogiem. Już ja tam za tobą przemówię, gdzie potrzeba. Biednyś ty, Tomku, ale zmiłowanie Pańskie i moc jest wszechpotężna. — Poca-