Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tomek nie zważał na nic, bo sobie w myśli układał: jakto on przyjdzie do księdza, jak padnie mu do nóg, jak powie: Dobrodzieju! jak się rozpłacze i zacznie przed tym kochanym ojcem wyjawiać swoje strapienia i nędzę swoją, i tak się już przejmował, że łzy rozczulenia zabłysły mu w oczach, stoczyły się po policzkach i zamarzły na wąsach. A potem myślał o domu i dzieciach:
— Marysię dam w służbę, Józwę też — będzie dziewuchom lepiej, a i mnie lżej — ale coś go zabolało w sercu na myśl rozstania się z dziećmi. — Śpią se robaki kochane, śpią — pomyślał, obmacując starannie bułki i kaszę, które miał w zanadrzu. — Pan Jezus da doczekać wiosny, to o robotę będzie łatwiej i ony coś niecoś zarobią — myślał. — Praży też Jezusieczek, praży — szepnął, rozcierając sobie twarz śniegiem. — Folguje se Pan Jezus, folguje... — i przystawał, nasłuchując. Od stodół dworskich, z daleka majaczących szaremi ścianami, dochodziły odgłosy psiej wrzawy. Zaczął iść wolniej i coraz lepiej wytężał wzrok i trwożliwiej, bo ten psi gwar, naszczekiwania, skowyty — brzmiały coraz bliżej i groźniej. Wkrótce zobaczył kilkunastu psów, coś zajadle rozrywających pomiędzy sobą.
Na folwarku owce zdychały na motylicę całemi setkami, więc je służba po odarciu ze skóry wywłóczyła za budynki i zakopywała w śnieg. Ze wszystkich stron psy się zlatywały do biesiadnego stołu i przez całe dni i noce ucztowały, żrąc się o padlinę.
Tomek ominął je z daleka i poszedł naprzełaj ku wsi, rozrzuconej po stokach wzgórza, uwieńczonego