Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Józiek, zmówmy pacierz, to może jezusicek nam przemieni, — i zaraz zaczęła:
»... Ojcze nasz, któryś je w niebie, święć się imię Twoje, bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi« — cicho brzmiał pacierz i niby smuga światła i ciepła tym szmerem wypływał z ich serc, zamierających ze strachu, i płynął w noc, w wiry, w huragan, który wył i druzgotał wszystko; w te rozpętane żywiołowe moce, co wzięły panowanie nad światem i z brutalnym triumfem tarzały się po przestrzeniach. Śnieg ich prawie zasypał, nie wiedzieli o tem, zaczynało im być jakoś dobrze, jakaś senność słodka brała ich w moc swoją, więc tem serdeczniej akcentowali modlitwę, tem ufniej kładli dusze swe przed Panem, i głębiej błagali zmiłowania... »Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, a odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom« — i drżały im tak serca miłością i wznosiły się, że szeptali coraz ciszej i coraz wolniej. Te dwie proste dusze w jakiemś ciemnem przeczuciu zagłady, dwa atomy konające, rzucały się do stóp Wszechmocy i żebrały krwią serc swoich o zmiłowanie. Jakieś kołysanie uczuwali w sobie i jakieś światłości, pełne grania pięknego, muskały im dusze.
»... Zdrowaś Marjo, łaskiś pełna« — ciągnęła dalej Antosia prawie niedosłyszalnym szeptem i snuła dalej modlitwę myślą bezładną i rozprzężoną sennością. Zapadali w jakąś niewypowiedzianą cichość; wydawało się im, że jakiś Antoł otula ich białością i szemrze skrzydłami, bo im coraz lepiej — lepiej — że taka jasność ich przepełnia, taka wesołość,