Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Głupiś, nie deliberuj. Pon Jezus wszyćko mocny jest zrobić.
— Zimno mi, Antosia.
Okręciła go swoją zapaską, przytuliła jeszcze lepiej do siebie, i siedzieli tak bez słowa, wsłuchani w gluche warczenie nadbiegającej z powrotem burzy.
Wichura znowu nadchodziła, nadbiegały pierwsze fale lekkie, przerywane jakby forpoczty, potem zaczęły iść wichry z poświstem wprost przeraźliwym i z mocą wściekłą brały się za bary z lasem, obdzierały gałęzie, wżerały się w głębie mroczne z szumem podobnym do bijącego burzą w brzegi morza, rwały wszystko, kotłując śnieg, mącąc przestrzeń. Las jęcza prawie rozpaczliwie, giął się ze skrzypem, łamał z trzaskiem podobnym do huku piorunów, porykiwał głucho jak zwierzę, charczał jak duszony, to rozprężał się i rozchwiany, oślepiony walką dyszał tak ciężko i okropnie, że dzieci zamierały ze strachu. A huragan wzmagał się, coraz straszliwsze siał zniszczenie; olbrzymie drzewa, niby patyki suche, wyrywał z ziemi lub łamał — padały zdruzgotane na polankę i leżały zmięte, podobne trupom poodzieranym, na podścielisku śniegu.
Nie było nic widać poza szalejącą, zwichrzoną masą śniegu, nie było nic słychać poza tą dziką, gniewną wrzawą chaosu.
— Bojom sie, Antosia, bojom.
— Nie bó-sie Józek nic. Wiater przestanie, to pódziemy.
Umilkli znowu, bo im zaczynało być i ciepło, i cichość jakaś ogarniać ich poczynała.