Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i oblepiał gałęzie tak, że zwisały pod tym ciężarem. Szaro-perłowy ton lasu przejmował dziwnem wrażeniem. Pnie drzew, jak czarne, bazaltowe kolumny, stały nieskończonemi szeregami i majaczyły w głębiach, niby kontury widziadeł, zagradzały zewsząd drogę i stały w milczeniu ponurem, że aż się czuło tę ich moc potężną wyrazu, i ta ich zaduma senna przejmowała jakąś świętą, mistyczną trwogą.
Dzieci się uczuły jakby w kościele o zmroku, kiedy to już światła pogasną, a błyszczeć zaczynają złocenia ołtarzy, i ostatnie echa śpiewów i muzyki przebrzmiewają w ciszy i nocy.
Nie mówiły ani słowa do siebie, tylko szły przenikane zabobonną trwogą i pragnieniem znalezienia się jaknajprędzej w domu. Drzewa z szumem głębokim pochylały się i biły gałęziami o gałąź, to znów szemrały cicho, jak fala zamierająca, strząsając śnieg z siebie, że nakształt kaskad spływał na ziemię w białym, szeleszczącym obłoku, to znowu stawały i jakby się opuszczały w ciszę i senność.
Huragan jakby czyhał na to, bo nadbiegał ze świstem i uderzał w las z góry, zatrząsł, zakręcił, stargał i bił siłą niezmierną i rwał gałęzie i druzgotał. Las drżał cały aż do podstaw pod wściekłemi uderzeniami, wył jakoś boleśnie, z jękiem przejmującym pochylał się i wstawał, prostował wyniosłe pnie i wrzał gniewnie niezmożony, potężny, zdawał się skupiać, osadzać głębiej w ziemi, i iść zwartą masą w bój, i tłuc koronami wichurę, i przypierać mocą swoją nagle ocknioną. Huragan, który walił raz po raz, jak taranami, falami wichrów z takim rozgwarem uderzał,