Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tłem szeregi butelek i beczki ogromne. Wiatr napiera! i targał pokrzywionemi ścianami, wciskając się przez szczeliny ze świstem. W izbie cicho było i zimno, wilgoć podnosiła się z mokrej, przysypanej śniegiem podłogi, i siwy, błyszczący szron oblepiał powały i komin. Pijany chłop kiwał się przed długim stołem, tłukł pięścią, aż butelka z wódką podskakiwała, i mruczał półgłosem, to wygrażał w okno, to przyśpiewywał. Im więcej zawierucha srożyła się i targała karczmą, tem cichszym był chłop, tem powolniej się zataczał i częściej nalewał wódkę do kieliszka — coraz to poprawiał baranicę na głowie i niewyraźnie szeptał:
— Prowda... prowda je i moja, i twoja i wszyćkich, kużdy ją mo... Prowda nie pies, coby ją jedyn wzion sobie na postrunek i ino lo siebie... Powtór mom piniądze, mom... Kumie!... na tyn przykład, Jadom miał marną babe ale imistą — aleć go prała... prała... Miętki chłop był, i postury mimiecki. Rzekłeś... cham! Hunor mom, w pysk wytne, bo kużde bydle swój hunor ma, a ja gospodarz jezdym, rodzuny ociec dzieciom, krześcijan...
I znowu pił i łomotał pięścią w deski stołu i zataczał się.
Drzwi się otwarły z sieni i razem z wichurą i śniegiem weszło dwoje dzieci, pookręcanych w szmaty. Dziewczyna miała lat ze dwanaście, a chłopak ze siedem. Otrzepywali się ze śniegu i stanęli przy szynkwasie, w milczeniu rozglądając się po izbie. Chłop się im przyglądał zamglonemi oczyma, a potem, udając, że idzie, rzekł im: