Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
242
WŁ. ST. REYMONT

się z takiem przejęciem, że cofnął się w cień nawy i patrzył na jej twarzyczkę cudną, napiętnowaną głębokim bólem. Łkania wyrywały się z jej piersi i łzy jak perły błyszczące zwisały czasem u czarnych rzęs i spadały na kamienną posadzkę.
W kościele było prawie pusto i ciemno, bo z gotyckich wązkich okienek, poprzez kolorowe zakurzone szyby, sączyło się niewiele światła i rozświecało tylko górną część naw. Cały dół kościoła tonął w mroku, w którym od czasu do czasu rozbrzmiewało jakieś głębokie westchnienie lub szept modlitwy rozpływał się od wielkich stal w prezbyteryum, a czasem nikły, srebrny głos dzwonka zadrgał w ciszy od bocz-