Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
188
WŁ. ST. REYMONT

— Niech mi pan pozwoli mówić, niech pan tylko czasem przytakuje, jeśli się zwrócę do pana, i niech pan żadnych min nie robi, bo ze szlachcicami trzeba rozmaicie mówić, aby trafić do ich kieszeni.
— Dobrze, bo nie wiedziałbym od czego zacząć.
W bramie opadła ich cała sfora psów, którą Zakrzewski musiał uspakajać; przestały wreszcie ujadać i całą gromadą odprowadziły ich pod sam dwór, w którego oknach pokazało się kilka twarzy i zniknęło natychmiast.
Weszli do werendy, a równocześnie od środka zjawił się nizki, tęgi jegomość, śpiesznie wycierający ręce o marynarkę.
— Czy mamy zaszczyt mieć