Strona:Władysław Stanisław Reymont - „Przysięga Kościuszki”.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
7
Przysięga Kościuszki.

tanie Wodzicki w asyście J. Ślaskiego, Linowskiego, Dębowskiego i generała ziemiańskiego G. Taszyckiego. Przywitali się w milczeniu, bowiem gwardyan już wychodził ze mszą, że tylko Linowski zdążył szepnąć:
— Ksiądz Dmochowski eksplikuje się z nieobecności słabością.
Kościuszko, przyklęknąwszy na środku przed ołtarzem, wsparł czoło na głowni szabli i znieruchomiał w jakichś kontemplacyach.
Msza była cicha i tylko niekiedy rozbrzmiewał starczy głos księdza lub dzwonki wybuchały brzękliwie. Gwardyan, biały jak gołąb, z brodą siwą i długą, wyschnięty na szczapę, dawał postać świętego ze starych obrazów. Odprawiał nabożeństwo na intencyę insurekcyi ze szczególną żarliwością. Zaś ilekroć odwracał się od ołtarza, jego przełzawione oczy spływały na głowę Kościuszki warem niemych, serdecznych błogosławieństw.
I wszyscy zdawali się modlić również gorąco, zarówno jakobin Taszycki, jak i człowiek starego autoramentu Wodzicki, jednako w tym momencie błagali Opatrzności o pomyślność sprawy. Wszak nie o partykularne sukcesy prosili Pana Zastępów, a o zmiłowanie nad Ojczyzną, choćby kupione własnemi ranami lub śmiercią. I snadź całe dusze zawierali w modłach serdecznych, bowiem rozogniały się im twarze, trzęsły wargi spieczone, a w oczach świeciły łzy. Na ofertoryum, starym zwyczajem, wyrwał szablę z pochwy Kościuszko, a potem złożył ją na stopniach ołtarza. Wraz też zamigotały błyskawice i wszyscy rzucili obnażone żelaza i poklękali pokornie. Gwardyan przystąpił do ceremonii poświęcenia, lecz kiedy, odmówiwszy modlitwy, zaczął kropić wodą święconą złożone szable, ręce mu się zatrzęsły, zbrakło sił, że leciwie powstrzymując łkania, zaszeptał z niezwyczajnym żarem:
— Za znieważony majestat Rzeczpospolitej! Za wolność! Za niepodległość! Za...
Reszta słów uwięzła w gardle i, wsparłszy się na ołtarzu, rzewnie zapłakał. Zaś te męże hartowne w ogniach bitew, te męże azardom śmierci nieulękle zazierające w oczy, te męże wybrane z pośród tysięcy, zaszlochały długo tajonym, ciężkim płaczem. Ważyli się na święte dzieło podźwignięcia Ojczyzny, więc wszystkie troski, wszystkie obawy i nadzieje sparły im serca w tej chwili ostatniej takiem udręczeniem, że łzy wytryskiwały z samego dna wzburzenia i denerwacyi.
Gwardyan, opanowawszy nieco rychlej roztkliwienie, podał im patynę do ucałowania i, pobłogosławiwszy każdego z osobna, dokończył mszy.
Wyszli z kościoła dziwnie ukrzepieni na siłach i zdeterminowani.
Dzień się był zapowiadał pogodny, mgły zwolna opadały, odsłaniając spiętrzone wieże i dachy Krakowa. Było już po siódmej, miasto wylegało na ulice. W głównym Rynku rozgłaszały się łoskoty bębnów, kroki tysięcy i niemałe gwary. Ratuszowy dzwon nieustającem dzwonieniem zwoływał obywatelów.
— Mamy jeszcze sporo czasu! — zauważył Kościuszko i, pozostawiwszy towarzyszów w bramie pałacu Wodzickich, oddalił się z Fiszerem na swoją kwaterę.
Tymczasem w sali pałacu na pierwszem piętrze, widnej, ogromnej i za dnia jeszcze wspanialej się pokazującej, zbierali się ci wszyscy, którzy mieli asystować przy ogłoszeniu aktu powstania. Pierwsze miejsce, jako gospodarz i wiekiem najstarszy, brał generał Wodzicki. Potem szli: Kapostas, ks. Dmochowski, kasztelan Dębowski, hr. Moszyński ze Zbylitowskiej Woli, szambelan Linowski, T. Czacki, G. Taszycki, dwaj Ślascy: Andrzej i Jan, obaj wielcy patryoci, formujący oddziały kosynierów z niemałym uszczerbkiem własnych fortun, oraz paru oficyerów. Liberya roznosiła kawę i jej rzeźwiący zapach przepełniał komnatę. Tak jednak byli rozanimowani, że mało kto wyciągał rękę po filiżankę.
Godzina, wyznaczona na ceremonię, zbliżała się zwolna lecz nieubłaganie, przejmując wszystkich coraz większem zdenerwowaniem. Głosy wybuchały nieoczekiwanie i nie-