Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 96 —

Druty telegraficzne, targane wichurą, jęczały żałośnie nad nami.
Milczeliśmy — idąc w wyczerpaniu ostatecznem.
Nie spotykaliśmy ani wsi, ani ludzi. Czasami się nam wydawało, że z wichrem nadlatują echa śpiewów, że już widzimy światełka siedzib ludzkich, że dostrzegamy sylwetki braci. Nic z tego nie było. Wiatr tylko prześwistywał, pędził obłoki kurzawy i kuropatwy zwoływały się po polach.
Nogi miałem pokaleczone, a tu co krok stos drobnych a ostrych kamieni, i ta pustka bez końca, i wściekłość niema wobec własnej niemocy fizycznej, ten ból bezsilny, że sobie ani Melancholji, która się chyliła, jak kłos dojrzały, coraz niżej, pomóc nie mogłem.
Nareszcie dochodzimy do młyna jakiegoś; stąd jeszcze dwie wiorsty.
— Dojdziemy — mówi cicho, a ja czuję w jej głosie akcent zdeterminowania spokojnego.
Serafin już się głośno modli jakimś niezmiernie łzawym i bezsilnym głosem, ale idziemy, wleczemy się po tych kamieniach i dochodzimy do klasztoru, gdzie już miała być matka i reszta towarzystwa.
W labiryncie korytarzy, zapchanych literalnie ludźmi, ani sposób odszukać.
Śpią wszędzie; jak kto przyszedł, tak się rzucał i śpi: na schodach, cmentarzu, nawet przy drodze i w rowach pełno ludzi.
Nic — już dzisiaj nikt nie śpiewa, widać śpiących z otwartą książką na kolanach, z ostatniem nie-