Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 61 —

Skończył, wziął krzyż, zadzwonił, zaintonował pieśń i poszliśmy niezmiernie długą linją, bo droga była wąziutka i wiła się skośnie pod górę.
Rozwlekła się ta rzesza na przestrzeni kilkuwiorstowej i na tle zbóż migotała, niby barwna wstęga, tkana jaskrawemi kolorami.
Ziemia jałowa i poleśna, napół przegniłe pnie drzew czernieją w żytach i kępki jałowców karłowatych rosną po miedzach.
Idziemy śpiesznie, bo chłód poranku jest orzeźwiający i siły są po nocy.
Jakaś kapliczka stoi na śpiczastem wzgórzu przed nami, a za nią zaraz las ogromny, zdaleka żółcący się pniami sosen, stoi do połowy w mgłach, które z sapów i moczarów nizinnych się wznoszą. Wkrótce też widzę, jak czoło orszaku, z krzyżem na czele, pnie się pod tę górę, zatrzymuje przez chwilę i spływa zboczem w las. Jest niezmiernie piękny ten przypływ i odpływ, ten sznur węzłów kolorowych, nanizanych na szarej ścieżynce leśnej, tonący w lesie.
Z godzinę czekam na swoją kolej.
Jest tak stromą ta góra, że same nogi nie wystarczają, trzeba się i rękoma posiłkować.
Kapliczka odwieczna, z drzewa, z figurą św. Magdaleny, ciętą w drzewie i polichromowaną po gospodarsku, obwieszoną firankami i strojną w korale.
Kobiety po kilka kamyczków zabierają ze szczytu i ze szczególną czcią chowają.
Pytam się: na jaką to pamiątkę?