Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 45 —

Ciemno mi się robiło i straszno w duszy na to przypuszczenie i poczułem, że my jesteśmy, jak te trzciny stawów, zeschłe wśród lata i trzepoczące kiściami źółtemi nocom, słońcu, wiośnie: — „Umarło wszystko, umarło!“ — a to tylko one pomarły, bo wszystko obok drga życiem, kwitnie, śpiewa — cierpi, lecz żyje. Zaciężyły mi te łzy!
Dopędziłem braci i szedłem razem w tym upale niemiłosiernym. Szosa przechodziła obok lasu sosnowego; żywica rozprażona ciepłem pachniała, aż piersi rozsadzało, i młode listki brzóz wydzielały takie wonie, że cała kompanja szła wolniej i ociężalej. Upał, cisza lasu, śpiewy, które się rozlegały po lesie echami, noc niespana i tyle wrażeń różnorodnych — obciążały mię sennością i jakiemś rozmarzeniem halucynacyjnem. Kurz zakrywał wszystko i kłębami bił nad las, że chwilami wydawało się, że te głosy powstają z ziemi, że to nie ludzkie są te śpiewy, które popłynęły rozdrożami leśnemi, poruszały korony drzew, młode paprocie i wsączały się w ziejące mrocznym chłodem głębie.
Zaledwie doszedłem na miejsce odpoczynku.

Mogielnica.

Mogielnica — to takie sobie miasteczko, jak tysiące innych.
Przez senność nieprzepartą przypominam sobie dużo domów, stojących szczytami do ulic, podsienia, wsparte na klocach rzezanych w kolumny. Kościół stoi