Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 272 —

śpiesznie na wolność i ten rój skrzydlaty ze świegotem ulatywał, obsiadał ołtarze, chwiał się na kapitelach kolumn, fruwał po głowach posągów, bił skrzydłami o kolorowe okna, trzepotał się w przyćmionem świetle i zapełniał kościół cudownemi głosami gajów.
— Bravo, San Gennaro! — wołał wciąż tłum ogromnym głosem rozradowania i cisnął się do ołtarza, aby ujrzeć tę zeschłą krew, przemienioną na kilka chwil w płyn krwi świeżej.
Koło prezbiterjum powstał taki szalony ścisk, tak mocniejsi kułakowali słabszych, tak się wprost tratowano, że się musiałem wycofać na bok, nie zobaczywszy dobrze. Zgnieciony i zmięty, napół żywy z gorąca, wydostałem się na ulicę.


∗                    ∗

Wyszedłem na bulwary i siadłem w cieniu wielkich dębów i platanów, rosnących od Villa Reale, wzdłuż brzegów zatoki.
Musiałem długo przymrużać oczy, aby się oswoić nieco z tym blaskiem, którym uderzyło mnie morze.
Można się zapatrzeć i zasłuchać.
Liście szemrzą nad głową, cienie drzew, przesiane światłem, migocą, ciepły powiew, przeniknięty zapachami morskiemi, prawie głaszcze swojem dotknięciem, a oczy toną w tym wielkim, olśniewającym rozlewie lazurowej zatoki, która ze szmerem, a chwilami i hukiem, mieni się grzbietami seledynu i mleka, i uderza w kamienne tamy, rozpłaszcza się, opada bryzgami z lapis-lazuli w głąb, cofa się i powraca nieustannie.