Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 265 —

z sobą, wymachiwać rękoma, robić najróżnorodniejsze miny; przez jaką minutę, wyrzucili z siebie po kilkaset słów i gestów. Jeden żądał za bukiet franków pięć, sprzedał za pół; kupiłem, aby się pozbyć natrętów, ale i drugi chciał sprzedać koniecznie, a że miałem już dosyć kwiatów, zeskoczył na ulicę i z wściekłą gestykulacją zaczął krzyczeć i grozić mi pięścią.
Zaledwie tamci zniknęli, wskoczył na kozioł agent z hotelu di Napoli, rzucił mi na kolana z setkę reklam i zaczął głośno, bardzo głośno zachwalać swój hotel. Przez uliczki, literalnie zatłoczone ludźmi i straganami, czarne, wąskie, istne kanały, ściekające brudem i poobwieszane schnącą bielizną, dowlekliśmy się do tego Gran Albergo di Napoli, który się okazał tak wstrętną norą, brudną, bez światła i wtłoczoną w najniechlujniejszą dzielnicę Neapolu, że trzeba było, już bez szukania tańszych schronisk, udać się wprost do hotelu Angielskiego, na drugi koniec miasta — i to jechać wciąż pod górę, wolno, wśród piekielnych krzyków i piekielnego upału.


∗                    ∗

Wyszedłem po południu zobaczyć miasto. Co za ruch gorączkowy, krzykliwy i nieustanny. Co za ulice! — wysokie, wąskie, brudne, obramowane balkonami, pełne sklepików, kramów, warsztatów rzemieślniczych, izb bez drzwi i bez okien, podobnych do nór, w których się gnieździ rój ludzki, który krzyczy, gada, wymachuje rękoma, potrąca się, przepycha, gwiżdże, śpiewa, handluje, łata łachmany, śmieje się i przewala temi uli-