Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 228 —

Szedłem ogrodami, owiany zupełną ciszą, pełną wiosny i kwitnących drzew owocowych. Łagodny wiatr, wiejący gdzieś od morza, strząsał mi pod nogi różowy kwiat akacji, że deptałem, niby po kobiercu; zielone jaszczurki przesuwały się pomiędzy kamieniami, jak płomyki, strumień jakiś skrzył się i dźwięczał pomiędzy drzewami — i tak jaśniał, uśmiechał się świat, tak było rozkosznie, że usiadłem nad Adrjatykiem, na białych wypłókanych żwirach wybrzeża, i pozwoliłem duszy płynąć, gdzie się jej podoba.
Morze przychodziło mi do nóg koliskami z lazuru, obejmowało mi stopy i powracało z gwarem nieustannym do głębin — a na jego powierzchni zlewającej się u szczytu z niebem, poruszały się białe żagle statków, majaczyły pióropusze dymów, krzyczały ptaki, rozlegały się, niewiadomo skąd, jakieś nawoływania, to znów milkło i znikało wszystko, zostawał tylko bezmiar morza i nieba, i jakiś bełkot, płynący z nieskończoności, i blaski, i radość życia czystego, niezwiązanego z żadną rzeczą bytu.
Możnaby tu zapomnieć i o sobie, i o świecie całym.


∗                    ∗

Kiedy powróciłem, pod podcieniami szła procesja. Kilkuset księży w komżach białych, w kapach złotych, fioletowych, purpurowych, i tłum ogromny ludzi; dzwony dźwięczały poważnie, setki świec tworzyły złotą glorję i ze wszystkich piersi płynął hymn dziękczynny, radosny, mocny; dymy z kadzielnic osnuwały wszystkich