Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 223 —

Padwa, skąd już specjalnym pociągiem wszyscy razem jechali do Loreto i dalej.
Słońce podniosło się coraz wyżej i coraz więcej zalewało świat ciepłem.
Pociąg biegł jakby wśród nieskończonego morza seledynu, bo i morze, i ziemia, i niebo miały jeden ton. Przez otwarte okna zapachy ziemi, fioletowych kasztanów i bzów, kwitnących w żywopłotach, biły falą woni, a z morza płynął potok orzeźwiającego chłodu, pełen szmerów i blasków wody, drgającej w słońcu. Stacyjki przemykają szybko; około dziesiątej stanęliśmy w Loreto. Pielgrzymi literalnie zapchali niewielką stacyjkę. Z trudem zdobyłem coś podobnego do dorożki i pojechałem do miasteczka, oddalonego o jakie dwa kilometry.
Biała, przepysznie utrzymana droga, obsadzona wiązami i oliwkami, wije się ciągle pod górę, wśród pól zielonych, pełnych winnic, szaro-srebrnych oliwek, morw, koniczyn kwitnących krwawo, figowców obciążonych owocami — przez jeden wielki ogród, utrzymywany z największą starannością i rozciągający się aż do szczytu gór.
Upał wciąż się potęgował.
— Albergo Marinelli! Albergo L’Unità Italiana! Albergo Santa Maria! Albergo Garibaldi! — darli się przewodnicy, i jeden chwytał za walizę, drugi odbierał mi laskę, trzeci chciał mnie już wyciągnąć z dorożki. Krzyczeli razem w sposób niesłychany, gestykulowali, kłócili się o mnie — myślałem, że się bić będą. Przeczekałem tę burzę, nie odzywając się ani słowa, i do-