Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 184 —

— Jak im naczelnik przykaże i dobrze zapłaci, to stawiają! — warknął złośliwie, osadzając konie na miejscu, gdyż nagle wychyliła się ze zbóż kompanja i wchodziła na naszą drogę.
Na przedzie jaśniał złocisty, ośmioramienny krzyż, a za nim cisnęło się kilkadziesiąt starych bab i wyrostków. Przyklękli na chwilę przed krzyżem, i ktoś zaintonował, czystym, donośnym głosem:

Kiedy ranne wstają zorze...

Tłum ruszył i zawtórował pełną piersią, aż pieśń podniosła się nad pola nieobjęte i biła ku wschodzącemu słońcu:

Tobie ziemia, Tobie morze...

Śpiewali po polsku; słyszałem każde słowo, a nie mogłem uwierzyć.
Jechaliśmy tuż za nimi, wolno, bo mój Iwan również zaśpiewał:

Tobie śpiewa żywot wszelki,
Bądź pochwalon, Boże wielki.

— A skąd kompanja? — spytałem chłopa, idącego obok mojej bryczki.
— My, panie, z Olszanki — odpowiedział przeciągle, czystą polszczyzną.
— A gdzież to dzisiaj odpust?
— W Jabłeczyńskim monasterze, prażnik świętego Onufrego.
— To kompanja prawosławna?