Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 122 —

Przypiekałem się też z prawdziwą przyjemnością; ogień huczał wesoło, niekiedy sypnął deszczem iskier, niekiedy z trzaskiem rwał się wgórę i buchał płomienistą, rozwichrzoną grzywą aż do czubów drzew, a dokoła ciżbiły się rdzawe pnie sosen twardą i nieprzejrzaną gęstwą, wśród której mrowili się ludzie, szeregi wozów i koni.
Obok mnie rozmawiano półgłosem.
— Nie zdążą prędzej, niźli na świtanie.
— Byle ich w drodze nie spotkało co złego.
— Na uroczysku, tam sucho i dostęp tylko z jednej strony. Strażniki nie trafią!
— A niech tropią: bagno głębokie... nie wyda...
— Trzeba się nam będzie niezadługo zabierać, kobiety już musiały dojść.
Umilkli nagle, gdyż zjawił się jakiś chłop i zaczął krzyczeć:
— Zgasić ogień, a toć łunę widać aż na polach!
W mgnieniu oka zawalono ziemią ognisko i zadeptano, a po chwili ruszyliśmy w jakimś znowu niewiadomym dla mnie kierunku.
— Czy to jeszcze daleko? — spytałem jakichś cieni, przechodzących obok bryczki.
— Niebardzo, za jakie dwa pacierze staniemy na miejscu.
Nie mogłem już dojrzeć gwiazd. Nad głowami tylko szumiały cicho drzewa, i w leśnych mrokach rozlegały się przytłumione rozmowy i ciężkie odgłosy kroków. Jechaliśmy gęsiego i noga za nogą przez takie błota, topiele i trzęsawiska, że zaledwie w go-