Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Więc w chatce siedziała, a ojciec nadszedł wieczorem z lasu, to się nagadali do woli. I miło im było we dwoje. Ona na jagody wybiegała latem i śpiewom kosów przysłuchiwała się rankiem... Oj, miłe życie było!...
Wtem raz, pamięta dobrze, przywieźli ojca z lasu. Nie mogła poznać; cała twarz krwią zalana. Drzewo przywaliło i zmiażdżyło na śmierć tatusia...
Tu łza stoczyła się perlista i wstrzymała na chwilę latające myśli...
Pamięta — to tak niedawno. Zdaje się jej, że to dopiero wczora. Na widok nieżywego tatusia poczuła okropny ból w sercu... Dawniej nigdy nie doznawała tego uczucia. O! potem poznała i inne...
Ojca zawieźli na cmentarz i wrzucili do dołu... Ludzi było niedużo. Ksiądz nie pokropił „trunny“, jak innym umarłym, nikt też nad grobem nie zaśpiewał. Ona, jak we śnie, patrzała na to wszystko. Sama nie wie, jak trafiła napowrót do chaty. Siedziała potem sama długo, długo... słonko się parę razy obróciło — czasu nie rachowała... Zdawało się jej ciągle, że tatuś przyjdą z lasu, a tu nikogo nie widać... Poczęła wreszcie wierzyć, że została sama jedna na świecie... Głód wygnał ją z chatki, na robotę. Ot, i wczoraj dopiero wróciła ze wsi; mąki ludzie jej dali i mleka za płacę... To na tydzień wystarczy. Wszak ona