Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rękę, opuścił ją napowrót, patrzył na żonę... Wściekłość ustępowała szybko, jak płomień pożerający papier... Nic nie widział, nie czuł, tylko te oczy, dla których ją wziął, dla których chciał być bogatym... te oczy wprawiały go w odurzenie...
— Oj, Marcyś!... — jęknął ciężko, opadając na stołek. Pochylił głowę, jakby on zawinił wobec niej...
Marcysia uśmiechnęła się, — czuła, że ma nad nim przewagę.
— Oj, Marcyś!... — począł już bez gniewu — żebyś ty wiedziała, jak mi sie serce ścisło, kiedych do wsi przysed i nikogo nie zastoł w chałupie... Tako mnie boleść wzięła za serce, ze powiedzieć niepodobno!... Ludzie mi tela naopowiadali...
— Ludziom nie wierz — poczęła łagodnie Marcysia. — Ogodali mnie za nic... Nie dali mi spokoju. Musiałach uciekać od nich... Pisałach po ciebie...
— Jo żodnego listu nie dostoł!...
— Bo pewnie źli ludzie przejmowali. Teroz co insego, z tobom pojadę... Przywióześ piniędzy? — spytała, przymilając się.
— Com przywióz, to przesło...
— Więc z cemześ przyjechoł?!... — krzyknęła.
— Listy mnie złe dochodziły...
— Mógeś nie słuchać!...
— Trudno było...