Strona:Władysław Orkan - Nowele.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— E, dy my tu juz myśleli... Bo zięcia końcem przyjąć trzeba. Ale to tak cłek — zycanie wiecie — i pobowio sie trochę i uwazuje, coby sie tyz nie sparzół... Walkowi — nic nie powiem — chłopok odpowiedni. Ale mi sie to mało widzi — ino siedem sto...
Tu znowu powstał „stryk“ i począł się rozwodzić: że „nikt im więcy nie przyniesie, — ze przecię siedem sto — to piniądz nie ladajaki“ — i długą a dosadną mową uspokoił nieco oponującego niby ojca. Matka przytem zachowywała się biernie, a o Rózię nikt się nie spytał, jakby tu chodziło nie o jej wolność osobistą, nie o nią samą... Targowali się o nią, jakby o jakie „nieprzymierzając“ bydlę, którego się właściciel o zdanie nie pyta — czy chce być sprzedanem lub nie...
Gadali jeszcze długo na ten temat, — rozwodzili się o gospodarstwie, o chudobie, o przychowku, aż wreszcie, ogadawszy całą sprawę ze wszystkich możliwych stron, poczęli się goście żegnać.

Walek „obłapiół“[1] szerokim kapeluszem parę razy tatusia i matusię na pożegnanie i wyszedł za „strykiem“, który „Ostańcie z Bogiem!“ rzucił

  1. Obłapić = obejmować za kolana. Dawny zwyczaj powitań i żegnań młodych, gdy schylając się do kolan starszych, okazują im swe poważanie. Dziś ten zwyczaj zatraca się.