Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwolna. Żaden promień nie prześwieci przez konary i liście, nie padnie na ich twarze, obielone strachem. Coraz, to ciemniej... Las cały drży — dygocą drzewa zalęknione — z oddali ciągnie burza — zagłada idzie piorunowa... Pierwsza błyskawica... daleka... podziemny huk...
Śmiertelna groza owładnęła nimi — stają w milczeniu, jako widma ludzkie — oto ujrzeli w świetle błyskawicy tuż pod stopami swojemi — urwisko... czarne, jak otchłań... bez dna! ...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kraju pierwotnych siedzib, towarzysze ich opuszczeni pobudowali chaty z drzewa pięknie obrobionego, aby mieli dach nad głową swoją i miejsce ciche nocnego spoczynku.
W dzień słoneczny wychodzą z toporami do lasu i wspominając braci swych, obcinają hrube konary powalonych jodeł i rąbią twarde smreki w miętkości swoich serc.
W głębi stojące szumią dęby stare, jako to bywało drzewiej — drzewiej, za ludzkiej niepamięci — a po wierzchołkach wiatr śpiewa i gra melodyę wieczną, dziwnie smętną, o zaginionych dawno światach, o gwiazdach złotych, promienistych i zaklętych w lód...