Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czy kobieta jakaś sucha, jak szczypa, i wyciąga ręce do drzwi kościelnych.
— To, wicie, komornica biedna, hań z Koninek — objaśnia stojący obok mnie gazda. — Biedactwo miało ino zagon ze ziemniakami, nic więcy, i przyszły dziki te nocy zwyczajnie z lasu i przewróciły do imentu...
— Bedzie ta kopać biedna! Mocny Boże... — litowały się kobiety, poprawiając na ramionach chustki.
— Żeby też kto te dziki od nas wyprowadził! — gwarzyli między sobą — toby-sie mu gromada złożyła...
— Dyć tu był raz jakisi wędrowny. On by je był wywiódł — objaśniał leśny — hale cóż, kie sie bał hrabiego na się ozgniewać.
— To niech polują na nie, abo co! — rzuciła gniewnie jakaś gaździna. — Przyjdą zbiórki, to pilnuj noc po nocy, bo by ci wszystko do znaku zjadły. Że też to na świecie nikoguteńko nima, coby sie tem zajął!... Dość nieurośnie, bo kany? to jeszcze dziki zepsują. Kielo bied na świecie, to sie wszystkie do nas zwaliły... Laboga! Cóż sie to dzieje?
— Moiściewy! — tłómaczy jej kumoszka z gorzkim uśmiechem — Już to tak bedzie... Darmo! My świata nie naprawimy...
— Są ludzie, którzy myślą o jego naprawie — wmieszałem się.