Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



I.

W jednej z górskich parafii wysypała się z rannej mszy przed kościół gromada ludzi. Idę między nich, a znajomi ściskają mi ręce i witają serdecznie.
— Cóż tu u was słychać? — pytam, odwzajemniając pozdrowienia.
— Zawdy jedno panie: bieda i bieda... Inszego nie usłyszycie.
— Ona to — dorzucił drugi — pcha się drzwiami i oknami do chałupy, że się nieporada ognać...
— Nie puszczać! — mówię.
— O panie! Dyć sie człek broni, jak może, ale ręce ustają i rozumu nie starczy... Zatkasz jedną dziurę, to sie druga otworzy — i tak zawdy.
— Hej! — potwierdziła gromada.
Zasępienie w twarzach, w oczach turbacya. Czynią smutne wrażenie zegnanych na rzeź owiec.
— Jezusie drogi! zmiłuj sie nademną... — ję-