Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tniały lny w czerwonem okolu koniczyny. Schodziłeś na dół z tych wierchów, to ci ptaki śpiewały po lesie i dzwoniło ci echo nieskończone, a po gałęziach śmigłe wiewiórki wyprawiały ci zabawne psoty. Szedłeś w dolinę koło wody, to cię ogarnęło wysokie żyto i barwne łąki dookoła, gdzieś miedzom niedopatrzył końca, tak się rozbiegały daleko. Tam zaś w uboczy — jak to niedawno! — szły mrowiem owce na paszę, kerdelami szły, białe i czarne, a za każdą dwoje młodziutkich bliźniąt... Hej, Boże! niedawny czas! Gdzie się to wszystko zapodziało!
— Hań z wierchów dojrzysz ino zagony pokrajane w strzępy. Szarość na nie spadła rdzawym płaszczem i okryła doznaku... Z lasu ci dzięciół nie odpowie, ni żadne ptactwo. Idziesz wrębami, ponurem spaleniskiem; białe pniaki sterczą ku tobie, jak nagie piszczele na cmen tarzu. Wejdziesz w ugory, to pustka cię niezmierzona ogarnie — nikany owcy białej, żywego bydlęcia — nikany nic... Chyba zgłodzone konisko, jak rama rozchwierutane wiatrem, zarży od młaki żałośnie, abo ci żmija syknie pod nogą i zemknie do kępy. Zejdziesz w dolinę roztoką — to oczy potracisz za miedzami, które ci z pod nóg wylatują na wszystkie strony. Taki czas, taki — taka to niedola...
W ciężką zadumę popadł chłop i długo stał przechylony w oknie.