Strona:Władysław Orkan - Herkules nowożytny.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ba! Księzy jest takie mnostwo, ze az ciemno. Nie ino miejscowi są, bo sie z całego świata, tam zjezdzają. Ulicą nie przejdzies, zebyś dziesięci najmniej nie napotkał. Biedne niektore takie, ze aze zal.
— Z cego oni tyz tam zyją?
— No, ci, co miastowi, to pewnie z kościołów. A reśta to sie moze u Ojca świętego wiktuje. Ale cekajciez, nie przerywajcie mi, niech opowiadam z kraja, bo mi sie miesa. Tak by my do ućciwego końca nijak nie dotarli. O, na ten przykład, jedno, com powinien być opedzieć wceśni, dopiero teraz mi przychodzi. Jednego odwiecora pojechalimy z panem na korso...
— Co to takiego?
— Jakze wam pedzieć... Bo sie to właściwie nic tak nie nazywa, zadne miejsce, ino to ma oznacać miastowy obycaj. „Na korso” to tak, jakby powiedzieć „na przejazdzkę”. Co dzień nad wiecorem o ty samy godzinie przyjezdza państwo w powozach do ogrodu na górkę, co sie Montepincio nazywa, i skąd cały Rzym widać, i tam se zabawę stroi przejezdzając dokolutka po tym ogrodzie po dwadzieścia i więcy razy.
Pan najął powóz, kazał go ubrać w kwiaty, tak samo tyz i konie, mnie kazał siąść na wysokim siedlisku przy furmanie i ręce tak na piersiach załozyć, a sam se siadł na nizsym — i pojechalimy. Państwa juz jeździło duzo — mijali się, do-