Strona:Władysław Ludwik Anczyc - Wspomnienie z Tatr.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dali poprzednicy moi w Tatrach, a i Wojciech także mię zajmował: miałem przed sobą po raz pierwszy dwa ciekawe typy góralskie.
Sieczka, niegdyś słynny kłusownik, to jest tajny myśliwy na kozice, całą swą młodość spędził na uganianiu się za tą zwierzyną, nie mając nawet wyobrażenia, że się dopuszcza przestępstwa. W owych czasach jeszcze nikt nie zwracał uwagi na kozice z tego stanowiska, z jakiego my się dziś zapatrujemy, to jest aby zachować Tatrom to piękne zwierze. Prawa tylko właścicieli ziemskich zabraniały na nie polować i dziedzice wyłącznie pragnęli zachować dla siebie łowy na kozice, a tępili je zawzięcie. Górale, jak w ogóle wszyscy nasi włościanie, byli przekonanemi, że to co ziemia wydaje, co nie jest hodowaném przez człowieka, do wszystkich zarówno należy; że dzikiego zwierza, ptactwo i ryby wolno każdemu bić i łapać, a że im jawnie tego zabroniono, polowali skrycie, a dobry kłusownik, jak niegdyś opryszek uchodził u nich za rodzaj bohatera. Z drugiéj strony ileż uroku ma polowanie w górach dla zuchwałego i zręcznego młodziana: gdy chęć jakiegoś czynu rozpiera pierś, a nie mogąc jéj zaspokoić inaczéj, puszcza się na niebezpieczne wyprawy łowieckie, zagrażające co chwila runięciem w przepaść i roztrzaskaniem głowy. Nie dziw więc, że góral niegdyś chętnie trudniący się rozbojem, gdy z czasem pomnożenie osad i sprężystość władz wytępiły w górach zbójnictwo, zwrócił swą działalność do kłusownictwa, w niém szukając ulgi dla niespokojnego dncha, i ze strzelbą w ręku przebiegał z góry na górę, z urwiska na urwisko. Nie jeden z nas nie umiałby się oprzeć tak porywającéj pokusie, a cóż dopiero dziki syn gór, niepowstrzymywany zastanowieniem się i rozumem. Sieczka spędziwszy młodość na kłusownictwie, tyle na tém zyskał, że poznał najniedostępniejsze zakątki Tatr i wyszedł na najlepszego przewodnika. W rysach jego wypiętnowały się ślady dawnego zajęcia; małomówny i poważny, rzadko się śmieje i dziś przynajmniéj, jak sam to utrzymuje, jest najzawziętszym wrogiem kłusowników. Gdy jednak da się namówić do opowiadania dawnych wypraw myśliwskich, twarz mu płonie, oczy nabierają dziwnego blasku, i cała postać ożywia się. Lew to stary, osadzony w klatce, przypominający sobie dawne życie w pustyniach i pogoń za zdobyczą.
Wojciech całkiem odmiennego usposobienia: niegdyś zawołany figlarz, naczelnik wesołéj młodzi góralskiéj, z którą gospodarzom dowcipne płatał psoty: wynosił im nocami wozy na dachy, konie na strychy; udawaniem stracha trwożył dziewczęta; a o ile Maciéj poważny i milczący, o tyle ten gadatliwy i wesoły. Ciało już nie ma dawnéj sprężystości i siły, ale duch żywy, jakby z piersi dwudziestoletniego młodzieńca. Widać to dobrze na Wojciechu, gdy wpadnie na tor opowiadania dawnych swych przygód: długo mówi z werwą i ogniem, a potém nagle zamilknie i łza mu błyśnie w oku.
— Cóżeście tak zamilkli i posmutnieli Wojciechu? — zagadnąłem, widząc to.
— Ej prosę ich, rozgadałem się i zdało mi się, zem jesce Wojtek, ze broję po dawnemu, jak przed trzydziestu laty, a tu widzę, zem juz stary Wojciech i zrobiło mi się markotno, zem na wnętrzu nie taki jakem był dawniéj, ze ano śmierć z boku zachodzi i woła: pójdź Kuba do wójta!
— Co im tu zawracacie głowę swoją markotnością — przerwał Sieczka — państwo przyjechało, żeby się w górach rozweselić, a wy bajecie lada co.
— Dyć juz nic nie mówię — mruknął posępnie Wojciech.
— A długo tu myślą zabawić? — zapytał Maciej, zwracając się ku mnie.
— Rodzina pozostanie sześć tygodni, ale ja najdłużéj tydzień, bo mnie interesa ciągną do Krakowa, późniéj przyjadę po nią.