Strona:Władysław Ludwik Anczyc - Wspomnienie z Tatr.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od wyniszczenia chroni w Galicyi rozporządzenie cesarskie; ale z niemi nie ma porozumienia, jak każdy lud pierwotny przenosi przyjemność osobistą nad dobro ogólne.
Tuż za Poroninem po prawéj stronie drogi, wznosi się słup z napisem „ZAKOPANE“. Dzieci klaszczą w ręce z radości, że nakoniec stanęliśmy u kresu podróży, a nie wiedzą, że jeszcze blisko milę do Wojciechowéj chaty. Przed nami rozsiadł się szczerbaty Giewont, niższy o wiele od innych turni, ale wysunięty niby czata stracona z pasma gór, zdaje się wszystkie przewyższać. Niecierpliwość towarzyszy nam w tym ostatnim ustępie drogi: radzi jak najprędzéj poznać i podziwiać nieznany kraj, a tu to lasek, to wzgórek, to gęsto leżące chaty, kępami jasionów osadzone, zasłaniają widok.
Nakoniec po trzech kwadransach jazdy wynurza się z po za drzew gęstwiny, drewniany kościółek Zakopański. Po raz pierwszy napotykamy miejskie ubiory: to nasi poprzednicy — mieszczuchy, nagromadzeni tu ze wszystkich stron kraju na willegiaturę. Zapuszczają oni ciekawy wzrok w wnętrze naszéj budki, chcąc odgadnąć jacy im przybywają towarzysze. Niemniéj ciekawi, ale śmielsi Górale, usiłują zatrzymać Wojciecha i zapytują go natrętnie, kogo wiezie, ale gazda uśmiecha się tylko i jedzie daléj. Wreszcie wózek wtacza się na podwórko jego domostwa i staje przed drzwiami.
Chata czysta i dość ozdobnie zbudowana: w lichéj wioseczce Królestwa, obok tamtejszych nędznych chat mogłaby uchodzić za dworek, tém bardziéj, że ma przed drzwiami ganeczek — okna tylko za małe zdradzają, że to chata włościan, którzy się w małych okienkach kochają.
Na widok nadjeżdżającego wozu wybiega gospodyni, syn i córka, a ze wszystkich stron schodzą się ciekawi górale. Starsi, śmielsi otaczają brykę i dopomagają do znoszenia rzeczy, młodsi stojąc opodal gapią się na nas; dzieci kryją się za płotami i węgłami, ale wszyscy bystro nadstawiają ucha, żeby jednego słówka nie stracić z rozmowy: taki to już ciekawy naród.
W dwóch niezbyt wielkich, ale schludnych izbach rozmieszczamy się. Ściany heblowane, półka naokoło u góry, a pod nią obrazy świętych, długa żerdź zamiast szafy do wieszania sukien. Ze sprzętów łóżko tylko słomą wysłane, stoły, ławy i krzesełka, a przepraszam, i szafka z talerzami. Góralowi ani na myśl nie przyjdzie, że można czegoś więcéj żądać. Rozwieszamy suknie i rozkładamy pościel. Górale wciskają się do izby: masło, którém zwykli włosy smarować, napełnia stancyc nie zbyt przyjemną atmosferą; Wojciech musi ich wypraszać bez ceremonii, bo ani podobna ognać się natręctwu: zaledwie cię ujrzeli, a już badają o nazwisku, stosunki, zajęcie, wnioskując z tego o zamożności, a więc w dalszym planie o obliczenie ile przybyły gość zamyśla wydać i co na nim będzie można zarobić. Powoli stancye się opróżniają; na stole kipi samowar, na talerzach rozkładają pozostałe z drogi zapasy; gospodyni krząta się, przynosi mleko, dziewczęta góralskie wchodzą z poziomkami — wieczerza gotowa.
Wojciech wsuwa się i zapytuje, czy nie przyjęlibyśmy Macieja Sieczki, słynnego przewodnika tatrzańskiego, któryby rad z nami się poznać; zapraszamy go wraz z gospodarzem na herbatę chętnie, bo imię Sieczki tak w Tatrach znane, jak Balmetów w dolinie Chamounix. Siadają obydwa przy drzwiach wprawdzie, ale bez najmniejszego zakłopotania: mieszkańcy miast, choćby najzamożniejsi, wcale im nie imponują, ani téż herbata, do któréj picia widać przyzwyczajeni — rozmowa toczy się gładko i jest zajmującą.
Przyglądałem się ciekawie Maciejowi Sieczce, bo téż dużo mi o nim rozpowia-