Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz już dłużej wytrzymać nie mogłem. Rzuciły mi się nagle z oczu łzy jak dziecku, zaciągnąłem się głośnym płaczem i rzuciwszy się na ziemię do nóg matki, począłem całować jej nogi.
— Matko moja! — zawołałem przerwanym od płaczu głosem — wszak to ja syn wasz, czyż mnie nie poznajesz!
Matka moja, która się zrazu była srodze przelękła tego dziwnego impetu, spojrzała na mnie takim wzrokiem, że go opisać nie potrafię, a nigdy nie zapomnę, i zawołała wielkim głosem:
— Wituś! Wituś! dziecko moje kochane, stracone!
Przybiegli zaraz wszyscy, aby matkę moją podtrzymać, bo zachwiała się na nogach, napół zemdlona od nagłego, a wielkiego rozczulenia. Ale choć sama mało nie upadła, mnie nie puściła, tylko trzymając głowę moją w swych dłoniach, całowała mnie ze łzami.
Co potem nastąpiło, tego wam już nie opiszę. Dopieroż zaczęli się wszyscy odrazu cisnąć do mnie: i ojciec i Hania i brat Andrzej i Rotnicki, a witać, a ściskać, a całować, a dziwić się, a rozpytywać, żem nie wiedział, kogo mam ująć w ramiona i komu odpowiadać. Byłoż tu wesela i serdecznego płaczu, i wykrzyków radośnych i wymówek i wzajemnego wynurzania czułych afektów!...
Kiedy się już trochę uciszyło, Rotnicki, figlarz, przystępuje do mnie i mówi służbisto i po niemiecku:
— Panie oficerze, a co z nami będzie? Czas jechać, godzina dawno już minęła!