Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

198

nieznajomymi? — tego nikt nie doszedł i to już na zawsze pozostało tajemnicą...
We dwa dni jakoś po tym wypadku siedziałem wieczorem w mojej kwaterze, pisząc list do rodziny mojej, bo mi się dobra sposobność zdarzała. Nie było nikogo więcej w izbie prócz psa, którego mi już we Lwowie darowano. Pies ten (Pożar się nazywał), ogromnych był proporcyj, z rasy najlepszych brytanów. Był tak wielkiej siły, że chłopa na ziemie powalał, a tak odważny i posłuszny, że w piekło byłby skoczył, gdybym tylko krzyknął: Pożar, weź! Kiedy tak piszę, słyszę ciągle, że pies mój bardzo jest niespokojny, to warczy, to skomle, a na miejscu utrzymać się nie może. Zdziwiło mnie to, więc przestałem pisać, a począłem obserwować psa, coby mu było. Widzę tedy, jak mój Pożar z rozpalonemi oczyma patrzy w kąt izby, pod kantorek, co tam stał, ale zdaleka, i jakby do skoku się nasadza, ale snać odwagi nie ma, bo ciągle to szczeka, to skomle mizernie. Ciekaw bardzo, coby to być mogło, wstaję ze stołka, przystępuję do psa i wołam:
— Pożar, weź! Huź-ha!
Porwało się psisko w okrutnym skoku i wprost pod kantorek sadzi, ale znowu staje i warczy. Wtem zakrakało coś głuchym i ochrypłym tonem z pod kantorka, i usłyszałem wyraźnie:
Arrabet! Zapatan! Metatran!
Poznałem zaraz ten głos, choć był bardzo słaby, cichy i jakoby żałosny, ale w zdumieniu mojem pojąć nie mogłem, skądby się tu nagle w kwaterze mojej wziął ów kruk duży, którego w Rawie