Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
159

raźnie pamiętam, jeno trzy małe kieliszki tego trunku wychyliłem, i że tak nie przebrawszy nawet miary, przytomność postradałem. Srogi mnie też wstyd zbierał, gdym pomyślał, że żołnierze nas oficerów pijanych a krzykających widzieć może i słyszeć mogli wczorajszego wieczora, a zwłaszcza mnie, który sam zawsze trzeźwy będąc, w trzeźwości żołnierzy moich twardo trzymałem.
Owego zaś Zapatana już ani śladu nie było. Pytałem się żyda, kiedy pojechał, ale ani on, ani stróż nie widzieli go odjeżdżającego, a tylko jeden z żołnierzy moich, co miał straż o północy, opowiadał, jako widział karetę dużą, czterma końmi uprzęgniętą, która w niesłychanym pędzie odjechała drogą do Żółkwi. Nie było czasu nad tem myśleć, bo już i czas był apelu słuchać i w drogę ruszać. Mieliśmy tego dnia większy marsz zrobić, Żółkiew minąć, a w Kulikowie nocować, aby chorągiew z ostatniej stacji już miała bliżej do Lwowa i mogła do miasta wejść w dobrym i żwawym stanie, uczciwie się prezentując starszeństwu i populacji.
Wyjechawszy już z Rawy, milczeliśmy w drodze, i żaden z oficerów pierwszy przemówić jakby nie chciał, czy nie śmiał, bo wszystkim markotno i kwaśno było. Ale Zawejda, że był wielki zawsze gadatywus, nie mógł długo utrzymać języka w gębie, i ozwał się do nas:
— Panowie bracia, trzeba nam będzie chyba we Lwowie stanąwszy do spowiedzi iść, rekolekcje u Bernardynów odprawić, a duszę ratować...