Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
155

snego wina intromitował, bo wiozę je z sobą w mojej podróżnej karecie, a trochę lepsze jest niż owo na stole?
Nim my na to odpowiedzieć mogli, Zapatan dobył z kieszeni malutką srebrną piszczałkę i świsnął. Mało nam uszy nie porozdzierał, taki ten świst był okrutny; aż szyby w karczmie zabrzęczały. Na ten znak wbiegł zaraz do izby mały garbaty karzeł z włosem kędzierzawym, a czarnym jak baranie runo, ubrany w kurcie płomienistej barwy. Zapatan rzekł mu coś w języku, którego z nas żaden nie rozumiał, i za chwil kilka stanęło na stole kilka flaszek wina.
Chociaż ten nieznajomy dziwny człowiek pokazywał się grzecznym kawalerem, i bardzo kształtnie do nas przemawiał, przecież jakowyś nieprzeparty wstręt do niego czułem, i chętniebym był z jego towarzystwa się wyprosił, ale obrazić go nie chciałem. On w mgnieniu oka wina nam ponalewał do szklanek, i grzecznie pić prosił. Nie byłem nigdy wielkim amatorem trunków, i nie tęgi też znawca win ze mnie bywał, ale to powiedzieć mogę, żem w całem życiu mojem, ani przedtem, ani nigdy potem wina tak wdzięcznego a szlachetnego smaku nie pił. Był to jakoby kordjał jakiś przedziwny, nietylko w krew, ale do duszy i serca idący, niby to słodki a łagodny, choćby na języczek panieński, a owo taki ognisty zarazem, że mi się wyraźnie zdało, jakobym dwa razy więcej krwi miał w sobie...
Ledwośmy jeden kielich wychylili, a już nam dziwna radość po sercach grała, i takowa wesołość w duszy się rodziła, że owej ochoty, a buty, a zu-