Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Żywił dla niej to przywiązanie, jakie mnich żywi dla swojej celi; ale cela ta wędrowała po całym święcie. Kapitan czuwać mógł po całych nocach na mostku swym podczas burzy, mógł wysiadać na ląd w najprzeróżniejszych portach; skoro wracał do siebie, wszystko było na swojem miejscu: książki leżały nietknięte na stole, ubrania wisiały na szaragach, fotografie przymocowane były do ścian. Zmieniał się widok mórz i lądów, zmieniała się temperatura i układ gwiazd; pasażerowie otulali się w płaszcze zimowe, by w tydzień potom przebierać się w białe kostjumy i poszukiwać na niebie gwiazd drugiej półkuli; kabina zaś była zawsze ta sama; jakby odprysk samotnej planety, nie objęty zmiennością tego świata.
Rankiem, gdy się budził, opromieniała go łagodna zielonkawa jasność, jakgdyby spał gdzieś na dnie zaczarowanego jeziora. Na białej podłodze i na bieli prześcieradeł słońce malowało złocistą migotliwą sieć, której oczka były w ustawicznym ruchu. Było to odbicie niewidocznej wody. Gdy statek stał na kotwicy w porcie, przez okienko wpadał zgrzyt żórawi, krzyki tragarzy, rozmowy przepływających szalupą w pobliżu transatlantyka. Na pełnem morzu kabinę wypełniała dźwięczna, spokojna cisza nieskończoności. Powiew, nadlatujący skądś z drugiego końca planety, powiew, co się może unosił poprzez tysiące mil nad słoną pustynią, nie otarłszy się o najmniejszy zarodek rozkładu, wnikał Ferragutowi do piersi, jak łyk lekkiego, musującego, upajającego wina. Potężna pierś rozkoszowała się tym życiodajnym łykiem; oczy mrużyły się na widok olśniewających lazurów widnokręgu.
Z domu zaś swego, skoro się tylko zbudził, widział gmach kataloński, bogaty a monstrualny, podobny do owych pałaców, jakie medja rysują w swych snach hypnotycznych, amalgamat kwiatów perskich, kolumn gotyckich, pni drzewnych,