Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/332

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dyną nadzieją, złudzeniem chyba raczej było, iż okręt jakiś spostrzeże i ocali rozbitków.
Przez chwilę sądził, że się iści owa nadzieja. Z grzbietu bałwana dojrzał jakiś statek, czarny, długi, ledwie widny nad wodą, bez masztów ani kominów, krążący zwolna pomiędzy szczątkami. Rozpoznał w nim okręt podwodny. Na grzbiecie okrętu widać było czarne sylwety ludzkie. Zdawało mu się, że posłyszał wolanie;
— Ferragut!... Gdzie jest kapitan Ferragut.
A, nie! raczej śmierć! I przywarł, wyciągnąwszy się wzdłuż do belki, z pochyloną ku dołowi głową, jak topielec.
Wnet potem zapadła noc. Posłyszał inne krzyki, ale tym razem były to wołania o pomoc, krzyki przerażenia, wezwania śmierci. Ci, co rzekomo mieli ratować, jego tylko szukali; innych pozostawili własnemu losowi.
Utracił rachubę czasu. Ogarnął go i obezwładnił śmiertelny chłód. Skostniałe, ścierpłe ręce odpadały same od belki; jedynie nadludzkiemi wysiłkami woli udawało mu się znów za nią pochwycić.
Inni rozbitcy zdołali przezornie w pierwszych chwilach katastrofy nałożyć pasy bezpieczeństwa. Przedłużą dzięki nim o kilka godzin konanie. Może zdołają się utrzymać na wodzie do świtu, może odnajdzie ich potem jakiś statek... ale on!
Nagle na pamięć przyszedł mu Tryton... Stryj przecież zginął również w wodzie: zwykły to był w jego rodzinie los najodważniejszych. Przez wieki całe morze było mogiłą Ferragutów: nie darmo zwali je „naszem morzem“.
Zaczął myśleć, że może prądy wodne powlokły Trytona aż na miejsce, gdzie sam był teraz. Może go miał właśnie pod stopami... pod temi stopami, co go ciągnęły teraz w głąb z nieprzepartą siłą... Ręce, bezsilne już, odpadały same od belki.