Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/331

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

raz jednak musiał się utrzymywać na wodzie w ubraniu: trzewiki mu ciężyły tak, jakby były z ołowiu.
A wkoło woda! Nigdzie na widnokręgu nie widać statku, któryby go zabiał na pokład... Telegrafista pokładowy, zaskoczony katastrofa, znienacka, nie zdążył sygnalizować niebezpieczeństwa.
Musiał też Ferragut wymijać szczątki okrętowe. Usuwać się musiał z drogi unoszonym przez fale beczkom: gdyby uderzył głową o jedną z nich, utonąłby niewątpliwie odraza.
Nagłe pomiędzy dwoma bałwanami dojrzał coś nakształt oślepłego potwora, bijącego wściekle płetwami o wodę... Przepłynął obok Ferraguta i wówczas dopiero zdał on sobie sprawę, że był to przecież człowiek. Ale tamten już się oddalił: wtedy też Ferragut rozpoznał w nim wuja Caragola.
Starzec płynął, jak pływają szaleńcy lub ludzie pijani: za każdym zasięgiem zdobywał się na nadludzki wysiłek, wynurzając się do pół ciała gdyby mógł coś dojrzeć, i, sądząc, że płynie do brzegu, zapuszczał się, nie wahając się ani przez chwilę, coraz dalej na pełne morze.
— Święty Wincenty! — ryczał, płynąc. — Chryste z Grao!
Próżno go kapitan począł nawoływać. Nie po słyszał wołania i płynął dalej z niezachwianą wiarą, wznosząc coraz modlitewne okrzyki i jęcząc głucho w wysiłku.
Beczka jakaś pojawiła się na grzbiecie bałwana. Na drodze stanęła jej głowa starca. Trzask... „Święty Wincenty!“ I zakrwawiona głowa Caragola, zachłysnąwszy się słoną wodą, znikła z powierzchni morza.
Ferragut nie usiłował nawet puścić się ku brzegowi. Ląd był zbyt daleko, by starczyło siły ramion ludzkich: nie sposób nawet zamarzyć. Z łodzi zaś ratunkowych nie ocalała ani jedna... Je-