Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wznosi i wkrótce potem mógł już otworzyć oczy: wydobył się na powierzchnię.
Nie miał zgoła pojęcia, jak długo był w wodnej otchłani. Prawdopodobnie kilka minut zaledwie, dłużej bowiem nie wytrzymałby pod wodą bez oddechu... Zdumiony był zmianami, jakie się dokonały w tak krótkim czasie.
Wydało mu się, że już jest noc. Być może, iż w górnych warstwach atmosfery lśniły jeszcze ostatnie promienie słońca: tu jednak, bezpośrednio nad powierzchnią wody ogarniała go szara pomroka zmierzchu, jakby słabe piwniczne pomrocze.
Powierzchnia wód, która z pokładu przed kilku minutami wydawała się wygładzoną płaszczyzną, teraz zorana była bałwanami, które chwilami rzucały czarne mroki na rozbitka. Każdy z nich wydawał się pagórkiem, wyrastającym mu przed oczyma i ograniczającym pole widzenia do paru metrów. Wznosząc się chwilami na grzbiecie bałwana, mógł szybkim rzutem oka ogarnąć bezludne morze, na którem nie było już widać smuklej sylwety parowca. Tłukły się tylko po wodach rozsiane drobne czarne punkty; niektóre a pośród nich płynęły bezwładnie z prądem, inne wznosiły ramiona ku niebu. Błagały niewątpliwie o ratunek. ale pustynia wodna albo głuszyła najrozpaczliwsze krzyki, albo też zmieniała je w słabe zaledwie poszmery.
Z „Mare Nostrum“ nie było widać nic, nawet szczytu komina, nawet wierzchołka masztu: otchłań pożarła wszystko... Ferragutowi wydało się przez chwilę, że statek jego nigdy wogóle nie istniał.
Podpłynął do jakiejś belki, unoszącej się w pobliżu na falach, i wsparł się o nią rękoma. Mógł był godzinami całemi przebywać w wodzie, z warunkiem jednak, by mu nie ciężyło ubranie, by brzeg był blisko, by miał wreszcie pewność, że zdoła dopłynąć do lądu, skoro tylko zechce... Te-