Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tak, że, zdawało się, cudem unikano zderzenia. Niekiedy ledwie dwa metry dzieliły stępkę okrętu od ostrego złomu. Wnet jednak złote wody zabarwiły się na ciemno i statek płynął już ponad niezmierzonemi głębiami.
Jesienne słońce malowało różem żółtawe góry pobrzeża: góry suche a wonne, porosłe trawami, od których w oddal biły przejmujące zapachy. W wąwozach, przecinających coraz wybrzeże, widać było grupy białych domów.
Ferragut wpatrzył się w wieś swych dziadów. Toni tam mieszka teraz; być może z progu domostwa widzi przepływający parowiec; być może poznaje go nawet, zdumiony...
Jeden z oficerów Francuzów. stojący nieruchomo obok Ulisesa na mostku kapitańskim, począł się zachwycać w głos, przejęty pięknem świateł i morza. Na niebie nie było ani jednej chmurki; świat cały zarówno górą jak i dołem był barwy przejrzyście błękitnej; jedynie białe szlarki pian wzdłuż koronek wybrzeża i śródmorskiej oddali oraz szeroka złota droga słonecznych lśnień na wodzie odcinały się od jednostajności błękitu. Stado delfinów igrało dokoła statku, stanowiąc jakby orszak bogów morskich.
— Gdyby morze zawsze było takie, — rzekł kapitan — jakże cudnem byłoby życie marynarzy!
Załoga z pokładu przyglądała się ludziom na lądzie, którzy nadbiegali i stawali w gromadach, przypatrując się statkowi, przepływającemu tuż u wybrzeży.
Marynarze bretońscy, przywykli do stromych urwistych brzegów oceanu, do fal, wiecznie tłukących w nie taranami, dziwili się, że można żeglować tak blisko lądu. Byłoby to może nawet niebezpieczne, gdyby statkiem dowodził inny kapitan, nie tak dokładnie znający okolicę. Ale Ferragut bawił się opowiadaniem zgromadzonym na mostku oficerom o niebezpieczeństwach, jakie im tu groziły.