Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ulises nie chciał się z nim widywać, obawiając się zbytecznych roztkliwień. Mieli do siebie pisywać.
Nową załogę traktował kucharz z pełną sympatji ciekawością. Oficerom kłaniał się uprzejmie, żałując, że nie zna ich języka i że nie może wdawać się z nimi w przyjazne pogawędki, jak sobie na to pozwalał z Forragutem.
Byli to dwaj kapitanowi«1 dalekich żeglug, którzy teraz po mobilizacji zostali porucznikami marynarki wojennej. Pierwszego dnia przyszli na pokład w mundurach, wkrótce jednak przebrali się po cywilnemu, by wyglądać znów na zwykłych oficerów floty handlowej na statku neutralnym. Obaj słyszeli wiele o poprzednich żeglugach Ferraguta i o jego usługach na rzecz sprzymierzonych: żywili też dlań szczerą sympatję.
Śród pięćdziesięciu marynarzy, jacy objęli w posiadanie machiny i maszty statku. Caragol zdobył sobie podobne uznanie. Przybyli w mundurach piechoty morskiej z wielkiemi niebieskiemi kołnierzami i w beretach z czerwonym pomponem. Niektórzy z pośród nich mieli na piersiach medale wojskowe lub krzyże wojenne. Z worków płóciennych, które im służyły zamiast waliz, powyjmowali odzież z czasów pokojowych, odzież, jaką nosili poprzednio na statkach ciężarowych, na żaglowcach, pływających do Nowej Ziemi, lub poprostu na kutrach, używanych do przybrzeżnego połowu ryb.
O pewnych godzinach wszyscy gromadzili się w kuchni, słuchając opowieści starego. Niektórzy umieli po hiszpańsku z czasów żeglug na brygach z Saint-Malo lub z Saint-Nazaire do Argentyny, do Chile lub do Peru. Ci zaś, którzy nie rozumieli słów kucharza, odgadywali mniej-więcej ich znaczenie dzięki jego mimice. Śmieli się wszyscy, wydawał się im bowiem zabawnym i zajmującym: a wesołość powszechna rosła jeszcze dzięki obfito-