Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zastępca umilkł na chwilę.
— Ale tych nieprzyjaciół jest tylu przecież! — dodał po chwili ze zniechęceniem w głosie. — W czasie ostatniej podróży nie wiele brakło, by nas nie trafili... Czegośmy uniknęli wówczas, może się nam zawsze przydarzyć... Postanowili sobie, że rozprawią się z tobą... A jest ich sporo... i są to wojskowi przecież... Cóż my im możemy zrobić, my, biedni marynarze czasów pokojowych!
Toni nie powiedział nic więcej, ale Ulises odgadł to, czego nie dopowiedział.
Toni myślał niewątpliwie o swej rodzinie, co tam nad brzegami Mariny, żyła w niepokoju, wiedząc, iż jest na pokładzie statku, szczególniej narażonego na niebezpieczeństwo. Myślał również o żonach i o matkach ludzi z załogi, żyjących w podobnej obawie. I po raz pierwszy począł się Toni zastanawiać, czy kapitan miał prawo wieść ich wszystkich na pewną śmierć jedynie dla niedorzecznego zadośćuczynienia swej żądzy pomsty.
— Nie, — rzekł sobie Ulises. — Nie mam prawa!
W tejże właśnie chwili młodszy oficer, żałując już słów powiedzianych, począł mówić bohaterską prostotą:
— Jeśli ci radzę, byś się z tych imprez wycofał, to tylko dla twego dobra: nie przypuszczaj, bym miał drżeć o własną skórę... Dopóki będziesz żeglował, ja z tobą. Kiedyś przecie muszę umrzeć, a wołałbym, by mnie śmierć spotkała na morzu. Chodzi mi tylko o jedno, o losy żony mojej i dzieci.
Kapitan po dłuższem milczeniu odpowiedział mu poprostu:
— Mam na widoku pewien projekt, któryby powinien was wszystkich zadowolić. Nim tydzień minie, postanowię o waszych losach.
Szereg dni następnych spędził na lądzie. Po dwakroć pojawiał się z jakimiś panami na statku, którzy go oglądali jak najszczegółowiej.