Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czarnego, prostego cylindra, tnącego fale zróżowione od zorzy porannej; poza nim wlokło się pasmo pian.
— Okręt podwodny! — wykrzyknął kapitan.
Toni nie ozwał się słowem, a tylko, odepchnąwszy sternika od steru, naparł na kierownicę i zmienił dyrekcję statku. Ruch był wykonany w porę. Przed upływem dziesięciu sekund pojawił się w wodzie czarny przedmiot, lecący z oszałamiającą szybkością wprost na statek.
— Torpeda! — krzyknął Ferragut.
Straszliwe wyczekiwanie trwało kilka sekund. Pocisk, sunący wprost pod powierzchnią wody, przeleciał o pięć do sześciu metrów poza tyłem statku i zagubił się w bezmierze. Gdyby nie zwrócenie steru przez Toniego, trafiłby statek w sam środek kadłuba.
Kapitan przez tubę akustyczną rzucił do machin energiczny rozkaz puszczenia statku całą parą. Tymczasem młodszy oficer, przywarłszy do kierownicy, postanowiwszy umrzeć raczej, niźli ją puścić, wiódł statek zygzakami, chcąc zmylić celowniczych na okręcie podwodnym.
Ludzie z załogi, skupiwszy się przy burcie, wpatrywali się w daleką rurę peryskopu. Z kajuty wyszedł trzeci oficer, ledwie odziany, przecierając zaspane jeszcze oczy. Caragol był na tyle statku; od czasu do czasu wiatr zwiewał mu koszulę z nad nagiego brzucha. Rękę trzymał złożoną w daszek ponad oczami.
— Widzę go... widzę doskonale. A, bandyta!... Heretyk!
I groził pięścią w dal, właśnie we wprost przeciwną stronę.
W błękitnem polu soczewek Ferragut widział, jak peryskop coraz się wynurzał. Naprzód ukazał się maszt, potem wieżyczka; wreszcie pojawiła się platforma stalowa, po której przelewały się we-