Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stał i poglądał na nią długą chwilę. Rysy jej przeistoczyły się jakoś niezwykle; twarz cała była chorobliwie wybladła, nos wydawał się teraz znacznie cieńszy i dłuższy; oczy, podkrążone ciemnemi sińcami, silniej błyszczały w orbitach.
Oczy te, wpatrzone w kapitana, stały się teraz pokorne i błagalne.
— Ty! — wykrzyknął wreszcie w podziwie Ulises. — Ty! Co ty tu robisz?...
Freya odrzekła z pokorą niewolnicy:
— Dowiedziałam się, że tu jesteś i przyszłam do ciebie. Możesz mnie bić, jak ostatnim razem: gotowam znieść wszystko, byś mi tylko pozwolił zostać przy sobie... Ratuj mnie. Ulisesie; zabierz mnie z sobą... Błagam cię o to jeszcze usilniej, niż, w Barcelonie.
— Skąd się tu wzięłaś!
Zrozumiała, że kapitan dziwi się, skąd się wzięła tu, w kraju nieprzyjacielskim; że niepokoi go statku.
Rozejrzała się, chcąc się przekonać, czy są istotnie sami.
— Doktorka mi tu kazała jechać i „pracować w portach. Tobie tylko zawierzyć mogę tę tajemnicę.
Zwierzenie to oburzyło Ulisesa.
— Ruszaj stąd! — krzyknął wściekły. — Nic nie chcę o tobie wiedzieć... Nic mnie twoje sprawy nie obchodzą, nie chcę ich znać... Precz! Pocoś tu przyszła!
Ona jednak nie miała najmniejszego zamiaru go posłuchać. Zamiast wyjść, padła przygnębiona na kanapkę w salonie.
— Przyszłam — zaczęła — prosić cię, byś mnie ratował. Błagam cię o to po raz ostatni... Śmierć mnie czeka; wiem, że jeśli ty mi ręki nie podasz, skończę niezadługo: „moi“ zemszczą się