Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pan ze mną pożegna... Może rozstaniemy się jako ludzie bliżsi sobie, niż dotychczas.
Szli w milczeniu przez „via Partenope“ aż ku ogrodom na wybrzeżu Chiaia. Hotelu już nie było widać. Ferragut chciał podjąć nanowo rozmowę, nie wiedział jednak dobrze, od czegoby zacząć. Bał się wydać śmiesznym. Ta kobieta przejmowała go lękiem.
Przypatrując się jej, zdał sobie sprawę, jak głębokie zmiany zaszły w jej ubiorze. Freya nie była już ubrana w ów ciemny kostjum angielski, w jakim ją widział za pierwszem spotkaniem. Miała na sobie suknię atłasową, biało-niebieską, na barkach zaś wspaniałe futro. Zamiast czarnego woreczka, jaki miała w podróży, pieściła teraz w ręku niezwykle cenną złotą sakiewkę. W uszach miała dwa wielkie kwadratowe szmaragdy, na palcach — około pół tuzina brylantów, sypiących w świetle słonecznem skry tęczowe. Z za wycięcia stanika widać było naszyjnik z pereł. Był to przepych bogatej artystki, noszącej wszystkie kosztowności, jakie posiada; kobiety, kochającej się w klejnotach, nie mogącej żyć bez nich, bez strojenia się w nie, skoro tylko wstanie z łóżka i to bez względu na godzinę jak i na wskazówki dobrego smaku.
Ferragut jednak nie był w stanie dostrzec niewłaściwości tego przepychu. Wszystko w niej wydawało mu się czarującem.
Sam nawet nie wiedząc jak, zaczął mówić. Zadziwił go dźwięk własnego głosu; powtarzał wciąż to samo coraz to innemi słowami. Myśli, choć rozproszone, skupiały się przecie wciąż dokoła twierdzenia, powtarzanego po stokroć razy: kochał, głęboko kochał Freyę.
Ta szła dalej w milczeniu. Wyraz litości dojrzeć było można w oczach jej i na wargach. Jej dumę kobiecą głaskało mile to, że ów mężczyzna, pełen siły, bełkotał coś, zmieszany jak dzieciak.