Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ to zupełnie zrozumiałe, że pana tu spotykam. Jest pan przecież u siebie, w pobliżu swego hotelu.
Zatrzymała się na dłuższą chwilę, jakby chcąc się rozkoszować zdziwieniem kapitana. Wreszcie dodała:
— Znalazłam wczoraj pańskie nazwisko, przeglądając listę gości hotelowych. Mam ten zwyczaj. Lubię wiedzieć, kim są moi sąsiedzi.
— I dlatego nie zeszła pani do sali jadalnej!
Ulises zadał to pytanie, przypuszczając, że odpowie na nie przeczeniem. Nie mogła przecież odpowiedzieć inaczej przez zwykłą choćby grzeczność.
— Tak, dlatego, — odrzekła Freya poprostu. — Domyśliłam się, że pan na mnie czeka, że szuka pan spotkania i nie chciałam wchodzić do sali jadalnej. Uprzedzam pana zresztą, że zawsze tak będę postępować.
Ulises głośno się zadziwił. Żadna z kobiet nie powiedziałaby mu tego tak szczerze.
— Pańska obecność tutaj tem mniej mnie zresztą zdziwiła, — ciągnęła dalej, — żem jej była pewna. Znam wybornie owe niewinne wybiegi mężczyzn... Nim wyszłam, przyglądałam się z okna, jak pan spacerował tam i z powrotem.
Ferragut patrzył na nią zdziwiony i rozczarowany.
— Mogłam się była wyśliznąć którąkolwiek z przecznic, gdy pan był zwrócony do mnie tyłem. Widziałam pana, nim mnie pan zdążył spostrzec. Ale nie lubię fałszywej sytuacji na czas dłuższy. Lepiej będzie, jeśli sobie powiemy całą prawdę. W tym celu właśnie wyszłam tu na spotkanie.
Instynktownie zwróciła głowę ku hotelowi. Portjer stał w progu, udając, że z ogromnem zajęciem patrzy na morze. Niewątpliwie, im właśnie się przyglądał.
— Chodźmy, — rzekła Freya. — Odprowadzi mnie pan trochę; porozmawiamy; potem się