Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się wyspa dell’Uovo, którą most łączył ze stałym lądem. W starożytnym zamku, jaki kazał wznieść wice-król don Pedro toledański, koszarowali bersaljerzy. Było to wielkie skupisko potężnych ciemnoczerwonych wież, cisnących się jedna do drugiej na owej niewielkiej wysepce.
Trąbki bersaljerów weseliły kapitana, jakby miały być zapowiedzią triumfalnego wjazdu. „Przyjedzie, przyjedzie lada chwila...“ Patrzał na górę o dwu szczytach na wyspie Capri, zamykającą zatokę niby przylądek i na wybrzeże Sorrento, strome jak mur prostopadły. „Tam jest obecnie!“ Poczem z rozmiłowaniem w oczach wpatrywał się w stateczki, uwijające się po olbrzymiej kruży lazurowej, za któremi rozwłóczyły się trójkątne pasma pian. Jednym z nich powracała Freya.
Pierwszy dzień był ze złota i z nadziei. Słońce lśniło na niebie bez chmur; zatoka zdała się płonąć w ogniu, powietrze było nieruchome; najmniejszy podmuch nie marszczył powierzchni wód; pióropusz dymów ponad Wezuwjuszem wznosił się ponad widnokręgiem prosty i smukły; rzekłoby się pinja z białych oparów. U stóp balkonu coraz to się pojawiał grajek wędrowny: śpiewał zmysłową barkarolę lub serenadę miłosną. A ona nie przyjechała.
Dzień drugi był ze srebra i z rozpaczy. Mgły były ponad zatoką; słońce wydawało się czerwonym kręgiem, w który się można było wpatrywać jak na dalekiej północy; góry się spowiły w ołów; chmury przesłoniły stożek wulkanu; morze wyglądało jakby ze spiżu, a zimny wiatr wydymał na kształt żagli suknie kobiet i płaszcze, zmuszając spacerujących do ucieczki pod dach. Grajkowie chronili się pod murem od gwałtownych podmuchów z nad morza. „Umrzeć, ach, umrzeć dla ciebie...“ zawodził jakiś baryton przy akompanjamencie harfy i skrzypiec... I przyjechała!