Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/454

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przynieść je komu: więc czy to bezpiecznie dla nas obojga narażać się na taką próbę?... i niech mi pan powie, po co właściwie łączyć się mamy? po co?!...
W głosie jej, oprócz widocznego rozdrażnienia, drgała ciekawość gorąca jakaś, błagalna, która rozbijała się o chłodny spokój Zygmunta jak kawałek kryształu, rzucony o kamienną tarczę.
— Po co? ażeby żyć razem. Pani wątpi, czy damy sobie szczęście? ja jestem tego prawie pewny. Znamy się już tak dawno, usposobienia nasze odpowiadają sobie; ja mam dla pani najwyższy szacunek; co do sympatji!...
— Co do sympatji, wiem już, wiem, co mi pan powie: obecność moja nie sprawia panu przykrości i nawet podejmuje się pan znosić ją do końca życia, ale ja nie przystaję na ten układ, ja nie chcę zawierać spółki, której dodatnie strony składa pan na szali życia drobne jak ziarnka maku, a kto wie jakie będą ujemne?... Pan ma dla mnie najwyższy szacunek... ale to dla mnie ciężar tylko, który dźwigać będę musiała jak żelazną koronę ugniatającą i ziębiącą mi czoło; nie rozsieje ona słonecznych blasków na nasze wspólne życie, nie ubarwi nam ani jednej chwilki szarej i smutnej.
— Więc pani odmawia?...
— Odrzucam propozycją pana — ten wspólny „interes“ nie wydaje mi się dla żadnego z nas korzystnym.
— Szkoda...
Nie powiedział nic więcej... i to jedno słowo nawet wybiegło mu na usta, jakby mimowoli razem ze spojrzeniem smutnem, które spotkawszy się z oczyma Klary, osunęło się prędko po jej twarzy i uciekło gdzieś w dal.
— Szkoda? dlaczego? gdy żadne z nas nie zaryzykowało jeszcze swojej stawki... cofamy się w porę.
— Myli się pani; ja zaryzykowałem pierwsze i ostatnie marzenie mego życia; zaryzykowałem serce, które dziewczynką jeszcze zdobyłaś pani jednam spojrzeniem, kilku serdecznemi słowami i uściśnieniem ręki... Gdy nas życie rozdzieliło, długo nosiłem się w duszy z tem wspomnieniem, jak z relikwją, obok której nie śmiałem postawić w sercu żadnej już innej postaci. Wspomnienie to nie bladło; wieści o postępowaniu męża pani, o rozpoczętym procesie rozwodowym, rzuciły na nie nowy blask nadziei. Przez wszystkie te lata, choć oddalony, kochałem panią każdą myślą, każdem uderzeniem serca.
— Pan?!...
— Ja... Wiem, że pani uśmiechnie się na to z lekceważeniem; miłość, gdy nie budzi echa we własnem sercu, jest zawsze dla wszystkich tylko pustym dźwiękiem, dla pani gorzej jeszcze — dzieciństwem, śmiesznością... przysięgałem sobie tysiąc razy, że nie wystawię mego uczucia pod krytyczny przegląd pani; ale dziś już mi to wszystko jedno i tak za chwilę usunę się z przed oczu pani może na zawsze. W tej ostatniej chwili z dumą podnoszę głowę i przyznaję się, iż jestem taki śmieszny, że panią kocham, że mam łzy w oczach na myśl o rozłączeniu, że gotówbym uklęknąć i prosić o odwołanie tego słowa, choć wiem, że pani dla klęczących ma tylko litośne wzruszenie ramion.
— Panie Zygmuncie!...
Obie jej ręce wyciągnęły się ku niemu błagalnie, jak gdyby powstrzymać chciały na jego ustach ten potok słów raniących i gorzkich, oczy zalśniły się blaskiem wilgotnym a gorącym, ale on w tej chwili nic nie widział i nie słyszał oprócz echa własnych słów, któremi wyrzucał z serca ciężar gniotący je przez lat tyle.

— Patrz pani, poniżę się zupełnie w jej oczach — zawołał nagle, wyj-

442