Strona:Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891).pdf/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

źniej, niż kiedykolwiek. Nie zważając, że to Wielki tydzień, że przed dwiema godzinami zaczął się Wielki piątek, najsmutniejszy dzień w roku, dzień pokuty, nie zważając na to, co chwila napina łuk, a strzały jego t. j. płomienne, wyzywające spojrzenia, czarnych, demonicznych oczów, zatrute kokieterją, chybiają rzadko kiedy, przeszywając serce, o ile nie utkwią w... pugilaresie. Zalotne cigarittanas, które, zauważyłem, najczęściej przechadzają się po dwie, trzymając się pod ręce, miotają na wszystkie strony znaczące, powłóczyste spojrzenia, które rzucone z za wachlarza, zpod długich, gęstych rzęs, posiadają władzę magnesu. Mężczyźni, jak w danym razie, grają rolę opiłek żelaznych. Kończy się na tem, a raczej, powiedzmy otwarcie, zaczyna się od tego, że rozrzutny Don Juan, po chwili rozmowy, proponuje un refresco, czyli napój orzeźwiający, jakiś Elixir d’amour.
Zerlina zgadza się, bo czemu, ciekawym, nie miałaby się zgodzić, i zaczyna się stary, jak świat, starszy, niż Salamonowa Pieśń nad pieśniami, duet miłosny, zaczynający się jak w arcydziele Mozarta od nieśmiertelnego: La ci darem la mano. I tak na całej linji, od jednego końca Sierpes aż po drugi. Tym sposobem zapełniają się wszystkie kawiarnie, wszystkie cervezerias. Gdzie spojrzeć, wszędzie ścisk, wszędzie gwarno, wszędzie jak w wędzarni, pełno dymu, który widziany przez szyby okien, wystarcza w zupełności, żeby nie wstępować nigdzie.
Na Plaza de la Constitution taki sam, widzę, panuje tłok, jak na Sierpes. Na trotuarach, na trybunach, ustawionych po prawej stronie, wzdłuż gmachu ratuszowego, na całym placu, jak sala koncertowa, zastawionym krzesłami, po wszystkich domach, malowniczy stanowiących czworobok, w oknach, na balkonach, na dachach nawet, czerni się ruchliwe mrowie ludzkie. W powietrzu słychać jednostajny, burzliwy gwar tysiąca krzyżujących się rozmów, śmiechów, wrzasków, pisków, wykrzyków przekupniów. Jedni, roznoszący wodę do picia, drą się na całe gardło: del aqua! drudzy znów, głosem również jak tamci, donośnym, polecają: ten owoce, ten ciastka, ten karmelki, ten to, ten owo. Hałas i krzyk, jak w szkole, podczas pauzy.
Sam plac de la Constitution nieporównany w swoim rodzaju przedstawia widok. Ta zbita masa ładu, te latarnie gazowe, podobne do topazów; te domy nierówne, wązkie, trzy lub cztero piętrowe, o dwóch, a najwyżej trzech oknach frontu, nie grzeszące czystością, a przypominające nasze „Stare Miasto“ warszawskie; to mnóstwo balkonów, te ogródki, przy wielu oknach, te okiennice drewniane, pomalowane na zielono, a kontrastujące z jasnemi, białemi lub blado niebieskiemi ścianami; te okna oświetlone i pootwierane na rozcież; te grupy widzów, przeważnie kobiet, w oknach i na balkonach, i ta wieża katedralna, la Giralda, maurytańska w dolnej, a renesansowa w górnej połowie; wszystko to, jako obraz rzucony na tło pogodnej nocy księżycowej, skąpany w seledynowych blaskach miesięcznych, składa się na całość fantastyczną poprostu, która z chwilą ukazania się procesji, przeobraża się we wspaniałą wizję wieków średnich, widzianych na jawie, choć zdaje się, że to sen, choć wierzyć się nie chce chwilami, że to rzeczywistość, a nie ułuda.
Właśnie nadciąga procesja. Wychodzi ze Sierpes, skąd słyszę, dolatują dźwięki orkiestry, pomięszane ze śpiewami. Nad czarnem morzem głów dostrzegam długi, w nieskończoność ciągnący się korowód chorągwi, krzyżów, latarni różno kolorowych, pochodni; ponad tem wszystkiem zaś, w głębi ulicy, niby okręt płonący, unosi się jakaś jasność promienna, od której aż łuna bije dokoła. Co to jest? Nie wiem. Nawet odgadnąć nie umiem. Zobaczę. Tymczasem, jak mogę, tak się przeciskam przez tłum, ażeby stanąć w pierwszym szeregu. Udaje mi się to ostatecznie, tak, iż z miejsca, które zająłem, widzę wszystko,