Wśród nagiej, bezbrzeżnej pustyni zbłąkana, Pod grozą niechybnej zagłady,
Jak szereg milczących widm — szła karawana, Za którą zamiatał wiatr ślady.
I oto po długich wysiłkach i trudzie, Od dawna bez wody kropelki,
Upadły wielbłądy, pokładli się ludzie, Wołając: Bóg wielki! Bóg wielki!
Lecz cichły wołania i jęki wśród tłumu Tonących w piasczyste topiele,
A piaskiem gorącym powiewy Samumu Zatkały ich suche gardziele.
Jak wichry po niebie, jak fale po morzu, Gdy z więzów rozkiełza je burza,
Latają po żółtem pustyni przestworzu Ruchliwe pagórki i wzgórza.
Już wpadły na obóz!... Zpod zaspy pokrowca Już ledwie gdzie-niegdzie wygląda:
Tu ramię, tam zawój biednego wędrowca, A ówdzie garb juczny wielbłąda.
Dzień wreszcie się skończył, przygasły upały, Noc gwiazdy zatliła w eterze,
Samumy, jak sępy, hen gdzieś odleciały Na swoje nieznane nocleże.
Chłód nieco ocucił omdlałych: słabemi Rękami się grzebią zpod piasku,
I jęcząc, daremnie próbują wstać z ziemi, Ach, może skonają do brzasku.
— „O, Ałłah, o Ałłah! — ozwały się głosy Wśród ciszy nocnego pomroku —